O lęku w chorobie dziecka. Czy to się kiedyś skończy?

2025-02-18

Autor: Jacek Wolszczak

Większość rodziców martwi się o swoje dziecko, niezależnie od tego, czy syn/córka jest chora np. na depresję, czy przeżywa inne trudności. Natomiast rozmaite diagnozy, mogą nasilać lęk o to, że stan w jakim znajduje się nasze dziecko, to jedna wielka niewiadoma.

Lęk do końca życia?

Może nam się wydawać – zwłaszcza, gdy przeżyliśmy jakieś traumatyczne wydarzenie, w którym brało udział nasze dziecko (np. próba samobójcza, ratowanie, jechanie na SOR) – że już na zawsze będziemy pogrążeni w lęku o to, czy czegoś sobie nie zrobi. Ten lęk nie daje nam spokoju, wzbudza się zawsze wtedy, gdy myślimy, że „jest za cicho”, że drzwi od pokoju dziecka są zamknięte, a przecież w każdej chwili może sobie zrobić krzywdę.

Do innego myślenia nie zachęcają sytuacje, w których z ust dziecka/nastolatka słyszymy, że jesteśmy „beznadziejni”, „najgorsi”, że to „przez nas”, że coś temu swojemu dziecku „zniszczyliśmy”, że „nic nie rozumiemy”, że jesteśmy k…, ch… że nastolatek nie chce z nami rozmawiać.

Na początku, napędzani adrenaliną, jeszcze zbytnio nie zauważamy, że to nas dużo kosztuje, przekracza możliwości naszego układu nerwowego. Naturalnie zaczynamy szukać powodu wystąpienia depresji, samookaleczeń, raniących słów… Jeśli stoimy pod gradem oskarżeń i obwiniania za czyjś nastrój, chorobę, jeśli to się powtarza, dodatkowo od innych słyszymy, że „tak ją/go wychowaliście”, że „rozpieściliście”, że ono „udaje”, „manipuluje”, że trzeba mu/jej „przykręcić śrubę”, że przecież „ma wszystko”, „wydziwia”, że depresja to „moda”, łatwo ulec narracji, że to my ponosimy „winę” za stan naszego dziecka…

Osamotnienie w walce o zdrowie.

Gdy dodatkowo nie mamy wsparcia wśród najbliższych, to wcześniej czy później wkrada się również samotność, osamotnienie, samooskarżanie, obwinianie, bo przecież tak wielu ludzi nie może się mylić…

Po kilku latach pod ręką z chorobą, wielu trudach, wyzwaniach, wygranych bitwach, przegranych potyczkach, ciąży nam przekonanie naładowane lękiem, ale też taką zawstydzającą pewnością, że to już naprawdę do końca życia się nie zmieni. Może też być tak, że wciąż tli się w nas nadzieja, że przyjdą jeszcze piękne dni, że wyrwiemy nasze dziecko chorobie, że robimy za mało, że powinniśmy robić znacznie więcej, szybciej, odważniej, bo przecież tylko większy wysiłek da nam szansę na przetrwanie najgorszego…

Nasza córka/syn wyjeżdża ze znajomymi nad morze z morzem… leków. Choć widzimy, że jest w miarę ok, że pewne sprawy przetrawiliśmy na swojej terapii, że jesteśmy w zupełnie innym miejscu, że ważne jest tu i teraz, to jak zaraza na wierzch wyłazi ta wszechobecna obawa, że może znowu coś złego się stanie, dojdzie do kryzysu, z którym nasze dziecko sobie nie poradzi. Znowu szpital, szycie, odtrucie, prowokowanie wymiotów… O…, tak, tego akurat jesteśmy znajomo pewni, a raczej przewidujemy, na ile prawdopodobne wydaje się najgorszy możliwy scenariusz…

Ciało i psychika wystawiają rachunek.

Nic nie jest w tym wypadku bez kosztów. Czujemy się wyczerpani, niezrozumiani, towarzyszy nam napięcie, niepewność, czasem mamy wrażenie, że tracimy kontrolę nad swoim życiem. Często też nie przyjmujemy, że nasze potrzeby są równie ważne, bo przecież to nie ja jako rodzic się tnę, mam kryzys, to moja córka/syn potrzebuje teraz pomocy, wsparcia. Skupieni na diagnozach, wizytach, wysyłaniu do szpitala, na oddziały dzienne, a przede wszystkim nieustannej obserwacji własnego dziecka widzimy również, że nasze życie upływa często (lub wyłącznie) na gaszeniu pożarów, zabezpieczaniu innych, pilnowaniu się, żeby nie powiedzieć czegoś niestosownego, co spowoduje, że nasze dziecko znowu sięgnie po żyletkę, znowu wykrzyczy, że nas „nienawidzi”, że jego/jej rodzice są „do dupy”, a tak w ogóle, żeby spie....li, bo i tak nic się nie dowiedzą.

- Szpital?
- Nie pójdę!
- Terapeuta?
- Nie potrzebuję!
- Kocham cię!
- I co z tego?
- Chcesz coś?
- Nic od ciebie nie chcę!
- Przyniosłam ci kolację.
- Wyjdź z mojego pokoju!

Bywają też „lepsze” momenty.

Nasze dziecko odzywa się do nas i mówi bez przekleństw. Płacze i nie może powiedzieć z jakiego powodu. Wiele miesięcy nie pojawia się uśmiech na jej/jego twarzy. Nie zauważamy tego, ale my również przestajemy się uśmiechać. Spotykając się ze znajomymi towarzyszy nam wyćwiczony grymas. Odpowiadamy – o ile w ogóle ktoś się zainteresuje – że OK, że nowe leki, że jest „lepiej”, choć równocześnie „wiemy”, że jutro, ba, za kilka godzin może być zupełne zero z tego, o czym zdążyliśmy powiedzieć. Że nie można nam się cieszyć, bo zapeszymy. Że trzeba wciąż być na straży. Że nic nie jest za darmo. Że zaraz się coś znowu zadzieje, co wywróci nam życie do góry nogami.

Czasem orientujemy się nawet, że tego lęku jest znacznie mniej, kiedy właśnie zadziewa się coś niespodziewanego, nieprzewidywalnego, że trzeba działać, śpieszyć się, napędzani adrenaliną działamy w rytm schematu, który o wiele lepiej znamy, niż spokój, cisza i sobota w rodzinnym gronie…

Drodzy Rodzice,

Ważne, byście brali pod uwagę różne wersje tego, co się może stać. To wyłącznie kwestia Waszej decyzji.
OK, wyjazd córki/syna może skończyć się szpitalem, szyciem, odtruwaniem. Ale czy może być też coś innego? Czy córka/syn może wrócić bez problemu i powiedzieć, że było do kitu? Czy mogą wrócić i powiedzieć, że było „tak sobie”? Czy może uznać, że było zajebiście?! Wiem, że szybciej zaufacie wizji katastroficznej, bo niejedna katastrofa już za Wami, a jakoś tak łatwiej przewidywać to, co już przeżyliśmy. Bo przecież podobają nam się piosenki, które już wiele razy słyszeliśmy.

Ważne, byście zastanowili się też, czy Wasz reakcje czy przewidywania tego, co potencjalnie może się spieprzyć to wyłącznie Wasza wizja dziecka, czy może jakieś tam mgliste wspomnienie/nienia sytuacji z przeszłości. Może Wam pomóc w tym odpowiedź na kilka pytań:

Kiedy w przeszłości czułam/czułem się podobnie? 
Nie chodzi o podobieństwo sytuacji, ale o podobne, wręcz identyczne uczucia/reakcje z ciała/ napięcie. W jakich sytuacjach w dzieciństwie pojawiało się napięcie? Co go powodowało?

Jak reagowałam/łem w dzieciństwie na „spokój”, „nudę”?
 
Jak nasi rodzice reagowali w sytuacjach, gdy to my cholernie się baliśmy czegoś lub kogoś? Czy mamy poczucie, że byliśmy ważni dla naszych rodziców? Czy istnieje jakieś powiązanie tego, co czujemy względem naszego dziecka, do tego, czego nie potrafiliśmy/ nie dawaliśmy sobie prawa czuć i wyrażać, gdy to my byliśmy zależni od dorosłych?

Czasem trudno znaleźć/ namierzyć te momenty, ale… ciało pamięta, mózg pamięta. Ciało i psychika bez problemu rozpoznają znane już wcześniej sytuacje. Katalogują je. 

Być może w raniących słowach Waszych dzieci, słyszycie podobne dźwięki do tych, które już kiedyś słyszeliście pod Waszym adresem? Często trudne sytuacje związane z przemocą psychiczną/fizyczną są wypierane. Wyparcie to mechanizm obronny, który chroni przez zalewem niechcianych emocji...

Czy jest możliwe, że – choć może to wydawać się nielogiczne – znacznie lepiej funkcjonujemy właśnie w trybie rodzicielskiego pogotowia?
Czy znacznie „lepiej” czujemy się musząc zmierzyć się z „konkretem”, czyli wezwaniem karetki, służb, odwiezieniem na SOR?

Czego nam zabrakło w dzieciństwie?
Jaka nasza potrzeba nigdy nie została zaspokojona w zadowalającym nas stopniu? Czy byliśmy słuchani przez dorosłych?

Jak po latach myślimy o własnych rodzicach?
Czy możliwe, by to oni zaszczepili w nas lęk przed tym, co nieprzewidywalne? Czy były sytuacje, w których czuliśmy się odpowiedzialni za ich błędy i zaniedbania, całą winę przerzucając wyłącznie na siebie? Czy ich picie, zaniedbanie, odrzucenie nas traktowaliśmy jako potwierdzenie tego, że nie zasługujemy na miłość, nie można nam zaufać, jesteśmy „jacyś”?

Czy walcząc za wszelką cenę o zdrowie dziecka nie chcemy przy okazji komuś czegoś tam udowodnić?
Tego, że jesteśmy dobrymi rodzicami. Czy myślimy, że depresja to choroba i nie jestem w 100% odpowiedzialny/ odpowiedzialna za to, co spotkało moje dziecko?

Jak nasi rodzice reagowali na nasze porażki?
Czy wspierali? A może krytykowali i porównywali z innymi, „lepszymi”? Czy zawsze ich bilans wskazywał, że jesteśmy w tyle stawki? Czy może dawali nam nadzieję na to, że „jeszcze będzie przepięknie”? A może dawali do zrozumienia, że jesteśmy niewystarczający i z „tej mąki chleba nie będzie”?

Jakie obecnie mamy relacje z własnymi rodzicami?
Czy potrafimy szczerze rozmawiać na różne tematy? Czy mamy pewność, że o kilku sytuacjach nie należy rozmawiać, bo tajemnica się wyda...

Czy przypadkiem, walcząc z demonami depresji (lub innej choroby) u dziecka, nie chcemy wreszcie udowodnić, że robimy wszystko jak należy?
A frustracja, żal, złość, lęk napędzane są właśnie wtedy, gdy okazuje się, że – w naszym przekonaniu – potwierdza się dużo z tego, co w złości, lęku i rozczarowaniu naszą postawą mówili nam nasi rodzice?

Czy wciąż mamy nadzieję, że relacje z naszymi rodzicami wreszcie będą lepsze?
Czy może nie przyjmujemy po dziś dzień, że ci, którzy powinni nas wspierać, akceptować, przytulać, pocieszać zwyczajnie zawalili?

Bajka o nas sprzed lat.

Bywa, że za lękiem o to, że choroba nigdy nie odpuści (choć obiektywnie jest znacznie lepiej/ inaczej) rozsiadamy się w opowieści z przed lat. To w niej nasi rodzice często z miną eksperta mówili:

- Ty i tak nic w życiu nie osiągniesz.
- Ten twój mąż…, no… to nie najlepszy wybór.
- Staraj się bardziej, bo daleko nie zajedziesz.
- Ty nigdy tego nie zrozumiesz.
- Jesteś ograniczona/ograniczony.
- Niczego więcej się po tobie nie spodziewam.

Bywa, że za lękiem o to, że choroba nigdy nie odpuści kryje się kontynuacja „bajki” sprzed lat, w której ktoś obsadził nas w roli czarnego charakteru. A czarny charakter zawsze źle kończy, nie ma dla niego ani ratunku ani nadziei…

Tymczasem…

Nie jesteśmy odpowiedzialni za całe zło tego świata.
Nie jesteśmy odpowiedzialni za naszych rodziców i ich, często niesprawiedliwe, krzywdzące zdania, które nawet teraz, kilkanaście lat później brzmią tak głośno, jak byśmy w dalszym ciągu tkwili w swoim dzieciństwie.
Jak byśmy wciąż w ten sam sposób byli zależni od naszych rodziców.

Jak by ci, czasem krzywdzący, zastraszający, grożący, ale też uśmiechnięci w towarzystwie ludzie, wciąż byli jedynymi wyznacznikami tego, co o sobie myślimy.
Tego, w co wierzymy.
Tego, co „powinniśmy” czuć.
Tego, czego nigdy „nie zrozumiemy”.
Ludzi, których kochamy w dalszym ciągu, mimo wyrządzonych nam mniejszych i większych krzywd…

Dajmy szansę sobie i naszym dzieciom.

Wierzmy w to, że będzie dobrze, bo chyba lepiej wierzyć, niż przewidywać.
Bo czy rzeczywiście możemy cokolwiek przewidzieć?
Bo czy była choć jedna sytuacja, która nas zaskoczyła? 
Bo zamartwianie się raczej nic nie daje, chociaż jest tak „wygodne”, bo znajome.

W trakcie terapii możemy uporać się z demonami przeszłości. Tak oczyścimy sobie przedpole do walki o zdrowie naszego dziecka. Bez brania niewspółmiernej odpowiedzialności. Bez wyrzucania sobie w kółko, że mogłem/mogłam wcześniej coś zauważyć. Bez wmawiania sobie, że to się „nigdy nie skończy”…

Za to z wiarą, że może być ok.
Że nasze dziecko może sobie poradzić.
Że nie wszystko jest możliwe z dnia na dzień.
Że mogą jeszcze nas zaskoczyć życiowe zakrętasy.
Że nie od razu Kraków zbudowano.
Że moja, Twoja, Wasza historia jest wyjątkowa i niepowtarzalna, choć objawy czy reakcje Waszych dzieci mogą być podobne.
Że nie jest możliwe przewidzieć wszystkich zagrożeń.
Że możemy otworzyć się na nadzieję, zamiast lęk.
Że możemy być dla siebie wyrozumiali i współczujący.
Że sami siebie możemy ukochać.
Że życie nie kończy się na tej cholernej chorobie.
Że życie to nie tylko moje dziecko, mój mąż, moi rodzice, ale też – a może przede wszystkim – JA.
Że nie muszę się wstydzić.
Że nie muszę się oskarżać.
Że nie muszę się sam/a sabotować.
Że jestem wystarczająca/cy.
Że patrząc wstecz jestem świadomy/świadoma swoich błędów, ale wszelkie moje zaniedbania nie określają mnie jako człowieka.
Że moja obecna rodzina jest dla mnie ważniejsza, niż ta, w której dorastałem/dorastałam.
Że mam prawo do odpoczynku.
Że mogę czegoś od kogoś oczekiwać, mogę też czegoś nie chcieć. Że mam prawo zakończyć relację z kimś, kto mnie nie szanuje, nie rozumie i wciąż mnie rani. To ode mnie zależy, co konkretnie zrobię z tą relacją.
Że mam jeszcze marzenia i chcę je spróbować spełnić.

Pamiętajcie:

Nadzieja to okno z widokiem na MOŻE… być lepiej/inaczej.

Nieustająco trzymam za Was kciuki! Za te Wasze mniejsze i większe strachy. No i za dzieciaki. Nastolatki. Młodych dorosłych. 18-latków, którzy doświadczeni chorobą chcą wejść w świat dorosłych na tych samych warunkach co ci, którzy zbyt wielu trudnych sytuacji nie doświadczyli.

O innych trudnościach i niepokojach, związanych z wypuszczeniem w świat Waszego dziecka, a także o tym, jak sobie z nimi radzić, przeczytacie między innymi w artykułach:
"O lęku przed radością w chorobie dziecka",

"Gdy nastolatek staje się dorosły, cz. 1",

"Gdy nastolatek staje się dorosły, cz. 2".

Obraz autorstwa rawpixel.com na Freepik

 

warsztaty online - 8 spotkań

Warsztaty komunikacji
z nastolatkiem
z diagnozą depresji

Jacek Wolszczak

Psycholog i pedagog. Pracuje z młodzieżą i dorosłymi.

O lęku w chorobie dziecka. Czy to się kiedyś skończy?
Ta strona korzysta z plików cookie. Korzystając z tej witryny, wyrażasz zgodę na naszą politykę prywatności.
Przeczytaj