Drodzy Rodzice, często otwierając swoją skrzynkę mailową czytam o tym, że choroba Waszego dziecka/ nastolatka nie daje o sobie zapomnieć. Pomimo kilkuletnich zmagań, niekończących się traumatycznych scen, które towarzyszą depresji, nawet jeśli przychodzi „odwilż” zdarza się, że choroba – po kilku tygodniach bądź miesiącach, atakuje ze zdwojoną siłą.
Myliłby się ten, kto sądzi, że np. terapeuta czy psycholog „nie przeżywa” nawrotu choroby, a wyłącznie „zauważa”, „odnotowuje” nasilony epizod, wpisuje do dokumentacji np. „nastrój wyraźnie obniżony” lub „2.12.2025 – kolejna próba „s”.
Zapewniam przy okazji, że żaden specjalista zdrowia psychicznego nie jest robotem. My również przeżywamy kolejny kryzys zdrowotny nastolatka, który jest pod naszą opieką. Oczywiście, to zupełnie inny poziom przeżycia. Jednak my również często nie możemy przejść do porządku dziennego nad sytuacją, w której – choć wszystko idzie ku lepszemu – w słuchawce słyszymy głos zrozpaczonego rodzica, który ostatkiem sił mówi, że się „pogorszyło”. Często też patrzymy na rodziców/ opiekunów i słuchamy szlochu, który wybucha w gabinecie z siłą wodospadu. To, co słyszymy nas również porusza. To, co widzimy jest przejmujące. Nie chodzi o to, że za każdym razem “płaczemy” razem z rodzicem. To jednak, co się dzieje, a więc pogorszenie, nagłe załamanie, również i w nas powoduje określone emocje. To naturalne. To ludzkie. Zresztą, tak samo, jak widoczne objawy/ zmiany, które wskazują na wychodzenie z kryzysu…
Jak więc podejść do kolejnego kryzysu w chorobie?
Często myślimy o zdrowieniu jak o prostej drodze: im dalej idziemy, tym bliżej jesteśmy celu. Aż pewnego dnia coś „kliknie”, symptomy znikną i człowiek wraca do życia sprzed choroby.
W praktyce bywa inaczej.
U wielu chorujących zdrowienie to proces, który nie ma jednego kierunku (niestety). Czasem to sinusoida. Czasem nie jest „lepiej” – jest gorzej, bardzo źle, by później, na kilka miesięcy choroba zupełnie odpuściła i… znowu kryzys, zapaść, z którą nie ma jak zarządzić.
Myślę, że oprócz zdrowienia tak samo ważne jest tworzenie nowej wersji życia – takiego, które mieści chorobę, ale jej nie oddaje całej przestrzeni. To bardziej realistyczna, szczera forma troski i nadziei.
Bo nadzieja nie zawsze oznacza, że „choroba zniknie”. Czasem nadzieja oznacza:
Nauczymy się żyć mimo niej. Nauczymy się znajdować jasne punkty nawet wtedy, gdy jest ciemno.
Takie przewartościowanie, patrzenie na chorobę dziecka i jego/jej cierpienie jest cholernie trudne, bo przecież każdy rodzic ma w sercu naturalne pragnienie, by dziecko było szczęśliwe, a nie żeby „urządzało się” w ciemności, zatracało się w depresyjnej pustce. Bo chcemy, żeby ich świat – tych, których kochamy – był większy, lepszy, niż choroba. A konfrontacja z tym, że choroba czasem zabiera zbyt duży kawałek życia… boli. Cholernie boli.
Bo to tak naprawdę żałoba. Po czymś, czego nie mamy i być może nie będziemy mieć – przynajmniej nie w taki sposób, jak byśmy chcieli. Ale jednocześnie – i to jest ważne – w tej żałobie rodzi się nowa siła. Taka, która nie jest już napędzana iluzją/ pragnieniem tego, żeby to się skończyło, tylko prawdziwą, dojrzałą troską umęczonego rodzica.
Wyobraźmy sobie człowieka, który cudem unika śmierci w pożarze. Teraz jego/jej twarz jest zdeformowana przez ogień. To nasza najbliższa osoba. Możemy w kontakcie z nim/nią zwracać uwagę na to, co tragicznego przeżył, w rozmowach z nim/ z nią mówić:
– To coś koszmarnego, co ci się przytrafiło!
Możemy też za wszelką cenę unikać tematu, zagadywać, zalewać go/ją tym, że czytaliśmy gdzieś, że ocieplenie klimatu pokaże swoje żniwo znacznie wcześniej, niż się spodziewaliśmy albo tak w ogóle uciąć jakiekolwiek rozmowy na rzecz zadaniowości – załatwiania różnych rzeczy, np. potrzebnych do renty papierów itd. W ten sposób dość skutecznie, przez dość długi czas, unikamy też własnych emocji – swojego bólu, niewyobrażalnego cierpienia z powodu tego, co przeżył ktoś, kogo kochamy, złorzeczenia pod nosem:
– A takim pijakom, to nic się nie dzieje! Dlaczego to spotkało właśnie jego/ją?!
Jest też trzecia opcja.
Przyznajemy, że to niewyobrażalna tragedia. Mówimy, że to dla nas cholernie trudne. Mówimy, co czujemy. Mówimy jednocześnie, że:
JESTEŚMY.
BĘDZIEMY.
TRZYMAMY KCIUKI.
MAMY SIEBIE!!!
WIERZYMY, ŻE BĘDZIE DOBRZE.
RAZEM DAMY RADĘ.
NIE OPUSZCZĘ CIĘ W TYM.
TO KIEPSKA SYTUACJA, ALE NIE OKREŚLA NAS JAKO LUDZI.
do tego jeszcze:
Czego TERAZ potrzebujesz?
Co chcesz?
Co mogłabym/mógłbym zrobić?
Osoby wrażliwe, zmagające się z przewlekłą chorobą (psychiczną lub somatyczną), często reagują na zmiany pór roku nasileniem objawów. Wzrost stresu, oczekiwań społecznych, wizja spotkań świątecznych, napięcia emocjonalnego – to wszystko może przytłaczać. Tak bardzo, że samo „bycie miłym”, składanie życzeń lub też samo oczekiwanie na coś ważnego pod względem emocjonalnym, staje się zadaniem ponad siły. Nie dlatego, że nie chcą. Tylko dlatego, że ciało i psychika wchodzą w tryb alarmowy. To reakcja na przeciążenie układu nerwowego.
To krzyk, którego często nie słychać, a widać w objawach:
Za dużo. Za szybko. Za intensywnie.
Zresztą to dotyczy dwóch stron – rodzica/opiekuna, który się troszczy i osoby, którą dotknęła choroba.
Drodzy Rodzice, chcę wszystkich zapewnić, że robicie wszystko, co można zrobić. Wspieracie. Tłumaczycie. Chronicie wtedy, kiedy sam/sama nie potrafi się ochronić. A jednocześnie nie odcinacie jej/jego od świata, bo dajecie mu/jej możliwość spróbowania bycia w jej/jego własnym przeżyciu: miłości, nadziei, szansy na uśmiech, bycia w centrum, ale nie przez chorobę, a przez to, czego pragnie, co lubi, co chce, co chciałaby/chciałby.
Nawet jeśli to próby, które trzeba odłożyć w czasie, przystanąć, zrobić przerwę, reset lub zwyczajnie – w obliczu niebywałego cierpienia – odwołać.
To właśnie jest autentyczna opieka: nie chodzi tu o rozwiązania idealne, ale stała gotowość do adaptacji.
Warto przyjąć za pewnik, że Jej/Jego droga w chorobie może wyglądać inaczej, niż sobie wyobrażaliście na początku. Ten „początek” mógł nastąpić dwa miesiące, trzy tygodnie lub kilka lat temu. Czasem zdrowienie to nie powrót do „normalnego życia”, tylko: umiejętność proszenia o pomoc, tworzenie bezpiecznych warunków dla samej siebie, zdobywanie małych umiejętności zamiast oczekiwania „wielkiego skoku”, a także (a może przede wszystkim) akceptowanie, że dobre i gorsze dni to część tego samego procesu.
To nie koniec nadziei. To jej przedefiniowanie, zmiana perspektywy.
Nadzieja nie znika od porażek, bo każdy człowiek, niezależnie od tego, na co choruje, wewnątrz nadal ma ogromną potrzebę więzi. Właśnie więź to fundament, na którym można budować. Również nadzieję. Zdrowienie bywa powolne i ciche. Czasem przychodzi w postaci jednego zdania:
– Nie dam rady, to za dużo.
Myślimy, że to regres. A to często pierwsza oznaka zdrowienia, bo człowiek zaczyna słyszeć siebie. Zaczyna rozpoznawać, że coś mu nie służy, czegoś jest za dużo, coś go przygniata.
Nie trzeba więc wymyślać wielkich planów, a przede wszystkim dać sobie dużo czułości wobec siebie jako rodziców, zrozumienia, że Wasz syn lub córka w tej chwili osiągnęła limit świadomości, że dzisiejsze pogorszenie, niczego nie przekreśla, ani nie cofa, pozwolenia sobie na smutek – bo on też jest naturalny.
Nadzieja nie rośnie wyłącznie wtedy, gdy wszystko się układa, ale wtedy, gdy w chaosie potrafimy uchwycić choć jeden moment bliskości i czułości.
To część drogi.
I być może właśnie teraz, kiedy jest ciężko, kiedy boli – robicie największy krok: krok w stronę akceptacji, która paradoksalnie otwiera drogę do kolejnych zmian.
Mega ważne:
To, że jest Wam dziś bardzo źle, nie oznacza, że będzie tak zawsze.
To rodzic, który kocha i cierpi razem z dzieckiem. A serce, które potrafi tak kochać – potrafi też nieść nadzieję dalej.
Nawet wtedy, gdy droga jest długa.
Nawet wtedy, gdy trzeba zwolnić.
Nawet wtedy, gdy trzeba ze łzami w oczach uznać, że:
– To trudniejsze, niż myśleliśmy.
Jesteście w tym razem.
I to już jest ogromna siła.
Image by Mahdi Gh from Pixabay




